Wszystkie fanki azjatyckich kosmetyków pewnie znają historię wynalezienia wspaniałych właściwości śluzu ze ślimaka, która moim zdaniem została już nieźle przekształcona. Czytałam kilka wersji i tak naprawdę nie wiem, która jest prawdziwa, ale na pewno wszystko zdarzyło się przypadkiem. Ręce potrzebne do ich zbierania w magiczny sposób szybciej się goiły, były gładkie i miękkie. Ponoć syn hodowców ślimaków jako doktor postanowił zbadać sprawę i upewnić się czy faktycznie dokonano przełomowego odkrycia. 15 lat później krem ze śluzem ślimaka został opatentowany i wyszedł na rynek, by do dziś podbijać nasze serca. Przypisuje mu się wspaniałe właściwości lecznicze, gojenie ran, trądziku, nawilżanie, wygładzanie zmarszczek i mam wrażenie, że jest lekiem na całe zło. Kiedy tylko sama usłyszałam o takim wynalazku bez chwili zastanowienia przyrzekłam sobie, że nigdy tego nie użyję. Śluz ślimaka w kosmetykach uważałam za kolejną fanaberię i naciąganie klientów, a do spróbowania przekonał mnie program w telewizji, w którym widziałam zabiegi w salonach kosmetycznych z udziałem właśnie tych małych stworzonek. Pani z kolorowego ekranu zapewniała, że widzi efekty i od tamtej pory temat nie dawał mi spokoju. Nie jestem ogromną fanką azjatyckich kosmetyków i wcale nie dlatego, że uważam iż nie działają. Po prostu ogromna ich ilość zawiera w swoim składzie alkohol lub inne substancje, których ja nie mogę używać, a do tego przeważnie ukrywają się pod nieznanymi, mało popularnymi nazwami. Czy krem Black Snail All In One marki Mizon pomógł mi choć trochę zmienić zdanie o śluzie ślimaka i azjatyckiej pielęgnacji?
