"Błyszczeć powinnaś Ty, a nie Twoja skóra"/ Make Me Bio Featherlight i Almond Scrub




Wielkimi krokami zbliża się do nas długo oczekiwana przeze mnie wiosna. Słońce, śpiew ptaków o poranku, zielona trawa, spacery po łące w idealnie zaplecionym wianku i ta niewyobrażalna siła, która wstępuje w nas gdy tylko wszystko zaczyna budzić się do życia. To właśnie wiosną mam ochotę wszystko zmienić, zacząć od nowa i zacisnąć więzi z otaczającym mnie światem. Porzucić mieszkanie w mieście, zbudować szałas i nigdy nie dopuszczać do niego człowieka, który potrafi zainstalować Internet. Chciałabym wtedy być bliżej natury, odżywiać się zdrowo, wstawać wraz ze wschodem Słońca, a moje stylizacje dopełniać powinny jedynie płócienne torby. Zero konsumpcjonizmu jedynie slow life, pielęgnowanie weny i wolność. Na szczęście co roku jest to jedynie natchnienie, mała myśl i plan, który raczej nigdy nie zostanie zrealizowany. Uważam za bardzo mało prawdopodobne iż kiedykolwiek będę miała warunki lub odwagę by tak egzystować. Swego czasu zastanawiałam się również nad wprowadzeniem u siebie jedynie naturalnej pielęgnacji, ale dziś wiem iż moja skóra i włosy raczej by mi za to nie podziękowały. Nie oznacza to jednak, że jest mi obca i myślę, że nawet ostatnio rozczarowuje mnie znacznie rzadziej. Staram się jednak dobierać tego typu kosmetyki idealnie pod wymagania skóry, bo nie każdy olejek idealnie współgra z trądzikową cerą, a niektóre ekstrakty potrafią nieźle uczulić. Krem Make Me Bio Featherlight (ok. 69 zł) i peeling Almond Scrub (ok. 32 zł) nie sprawiły, że zaczęłam żyć w zgodzie z naturą, ale czy mogłyby być do tego świetnym wstępem?





Skład: Aqua (Woda), Corylus Avellana (Orzech Laskowy) Seed Oil*, Prunus Armeniaca (Morela) Kernel Oil*, Simmondsia Chinensis (Jojoba) Seed Oil*, Cetearyl Glucoside, Glycerin (Gliceryna), Tocopherol (Witamina E), Xanthan Gum, Benzyl Alcohol, Dehydroacetic Acid, Citrus Grandis (Pomarańcza Olbrzymia) Peel Oil*, Citrus Aurantium Amara (Gorzka Pomarańcza) Flower Oil, Limonene**   *z upraw organicznych **naturalnie występujący w olejkach eterycznych

Wiem, że słoiczki są urocze, wyglądają elegancko i mają w sobie to coś, ale sama jedynie lubię na nie patrzeć. Zdaję sobie też sprawę iż nie każda z Was wierzy w napad złośliwych bakterii kiedy tylko kolejny raz otworzy wieczko ulubionego kremu lub co gorsza namnażanie się ich gdy my beztrosko śpimy. Jest w nich jednak coś co nie wzbudza we mnie zaufania. A bardziej precyzyjnie: ciągły kontakt z powietrzem i wkładanie dłoni do wnętrza opakowania. Oczywiście słoiczek kremu Make Me Bio wygląda naprawdę imponująco, ale zdecydowanie czułabym się bezpieczniej gdyby chociaż on znajdował się w bardziej higienicznym opakowaniu. 

Całe szczęście, że na pocieszenie dostajemy piękny, świeży zapach. Nie jest to gazowana woda z cieniutkim plasterkiem cytryny, a całe ciasto z grubą warstwą kremu pomarańczowego. Nieco zrazić może do siebie gęsta konsystencja Featherlight. Produkt ciężko rozprowadzić na twarzy, a dodatkowo pozostawia białe smugi, które trzeba naprawdę porządnie rozcierać by zniknęły. Zaraz potem wystarczy kilkanaście sekund by krem się wchłonął, ale na brak tłustej warstwy nie liczcie. Oczywiście nie spodziewajcie się też mocno lepiącej i błyszczącej cery. Produkt po prostu jest wyczuwalny na twarzy i nie wchłania się do sucha. 


Zdaję sobie sprawę, że moje opisy wyglądu zewnętrznego oraz właściwości nie zachęcają do zakupu, ale obiecuję, że już kończę i będę to wszystko naprawiać. Całe moje narzekanie pragnę zatuszować zachwytami nad działaniem kremu. On naprawdę super nawilża! I co z tego, że nie znika bez śladu jak mimo wszystko świetnie nadaje się pod makijaż? Absolutnie nie wpływa na trwałość podkładu i nie sprawia iż świeci się dużo szybciej. A aplikuje mi się go o wiele łatwiej. Dodatkowo cera zyskuje gładkość, miękkość i zdrowy wygląd. Jeśli napiszę, że nie zauważyłam obiecanego przez producenta rozjaśnienia czy regulowania pracy gruczołów łojowych to pewnie pomyślicie, że znowu narzekam. Piszę o tym, bo myślę, że chciałybyście znać taki szczegół, ale mi to zupełnie nie przeszkadza. Sięgnęłam po ten krem, bo szukałam czegoś porządnie nawilżającego i z dobrym składem, ale tak by nie obciążyć mojej cery i nie spowodować wysypu. Featherlight spełnia wszystkie moje oczekiwania co do działania i chwała mu za to! Wystarczyłoby zmienić jego opakowanie i już mam swój ideał. 

Skład: Avena Sativa (Owies) Flour*, Prunus Amygdalus Dulcis (Słodkie Migdały) Meal*, Helianthus Annuus (Słonecznik) Meal*, Kaolin (Biała Glinka), Cinnamomum Cassia Bark (Cynamon)*   *z upraw organicznych

Do zakupu peelingu Almond Scrub przekonało mnie jedno słowo: delikatny. Wciąż kocham mocne zdzieraki, ale codziennie serwuję sobie porządną dawkę kremów przeciwtrądzikowych, które mają na tyle silne działanie, że staram się ograniczać inwazyjne kosmetyki do minimum. W tym przypadku słoiczek to chyba jedyne rozwiązanie, bo produkt ma nietypową, sypką formę. By powstał z niego gotowy kosmetyk należy połączyć peeling z odrobiną wody lub mleka. Wiem, że pewnie zdziwicie się iż osoba brzydząca się DIY zdecydowała się na produkt, któremu musi poświęcić czas przed użyciem, ale to tylko wydaje się takie pochłaniające. Tak naprawdę całość zajmuje kilka sekund, a co najlepsze same ustalamy gęstość i ilość peelingu według własnych potrzeb.

Czytałam kilka opinii o Almond Scrub i znalazłam porównania jego zapachu do marcepanu, cynamonu czy szarlotki (?!). Ja chyba jestem z innej planety, bo jedyne co czuję to stare płatki owsiane na mleku, które samotnie się zeschły pod łóżkiem, zapomniane przez zabieganego właściciela. Woń ta była głównym powodem odrzucenia produktu i sporo czasu musiało minąć zanim znowu do niego wróciłam. Po kilku razach przywykłam, ale nie jestem pewna czy po wykończeniu słoiczka, dałabym temu peelingowi szansę na ponowną wizytę w mojej łazience. Ostatnio bardzo rzadko zdarza mi się bym skreślała kosmetyk ze względu na zapach, ale w tym przypadku musiałabym się poważnie zastanowić czy chcę jeszcze do niego wrócić. 


I chociaż nos zawsze odwodzi mnie od sięgania po peeling, to cera nigdy nie ma go dość! Podczas masażu zdecydowanie czuć drobinki migdałów, jednak nie są one ostre i obchodzą się niezwykle delikatnie nawet z twarzą pokrytą wypryskami. Cały “zabieg” jest naprawdę bardzo przyjemny oraz odprężający i czasami specjalnie go przedłużam (starając się ignorować zapach). Irytować może jedynie zjawisko osypywania się produktu po kilkunastu sekundach, ale ja sama nie mam z tym problemu. Tak jak obiecuje producent Almond Scrub pozostawia cerę miękką i nawilżoną. Nie ma litości dla suchych skórek, a wszystko to bez podrażnienia i wysuszenia. No i ta gładkość, miękkość, odświeżenie, wigor oraz ukojenie... Aż chce się westchnąć. Wyżej wymienione skutki uboczne uzależniają i ma się ochotę sięgać po peeling niemal każdego wieczoru. Ja nie byłam jednak na tyle odważna, bo olejek ze słodkich migdałów już dawno widnieje na mojej czarnej liście (drugie miejsce w składzie). Systematyczne sięganie po produkt co dwa dni nie miało negatywnego odzwierciedlenia dla cery i nie spowodowało pogorszenia jej stanu lub wysypu.

Moje pierwsze spotkanie z marką Make Me Bio zdecydowanie uważam za udane. Było przyjemnie, miło i satysfakcjonująco. Gdyby tylko cera mi na to pozwalała ( i nieposkromiona ciekawość) to myślę, że oba produkty mogłyby mnie skutecznie przekonać do zmiany całej pielęgnacji na naturalną. Jeśli kiedykolwiek zastanawiałyście się nad zakupem obu opisanych przeze mnie kosmetyków to nie wahajcie się ani chwili więcej. Warto je mieć przy sobie!


Co sądzicie o naturalnej pielęgnacji? 



INSTAGRAM

Land of Vanity. Theme by STS.