Poród podczas pandemii? Nie usłyszycie o tym od Waszej mamy, babci czy cioci. Nie doradzą, nie pocieszą, nie podpowiedzą jak się zachować. Jesteśmy pierwszym pokoleniem kobiet, któremu przyszło się zmierzyć z tą dosyć nietypową sytuacją i może właśnie dlatego tak bardzo się boimy?
Na początku może od razu zaznaczę, że nie będzie to historia pełna przerażających opisów, makabrycznych zabiegów i narzekania na Matkę Naturę czy Boga, którzy właśnie nam kobietom przydzielili rolę rodzicielek. Troszkę egoistycznie napiszę, że wpis powstał również dla mnie, póki jeszcze pamiętam, póki to wszystko mogę nazwać świeżym i póki wciąż gdzieś tlą się we mnie emocje z tamtego dnia. Z drugiej strony mam nadzieję, że kobiety, które obecnie spodziewają się dziecka i w niedługim czasie czeka je rozwiązanie znajdą w tym wpisie to czego obecnie szukają czyli nieco nadziei, odpowiedzi, może nawet dodam im otuchy?
Moja ciąża była planowana od dawna, ale w życiu bym się nie spodziewała, że poród wypadnie akurat w czasie pandemii gdy wszyscy siedzimy zamknięci w domach i boimy się o własne życie. Jakby ciężarne mało miały zmartwień dotyczących przebiegu porodu, zdrowia dziecka czy bólu, którego będą musiały doświadczyć. Od ponad pięciu lat na świecie mam już jeden skarb, dlatego rodząc w zupełnie innych czasach mogłam porównać sobie jak wyglądały oba rozwiązania oraz czym się różniły. Pewnie Was teraz zadziwię pisząc, że właśnie teraz gdy narzucono nam tyle zakazów i nakazów rodziło mi się o wiele łatwiej i zdecydowanie wspominam ten czas lepiej niż gdy na świat przychodził mój pierwszy syn czyli w październiku 2014 roku. Dlaczego?
Może zacznę od początku. Położna przewidziała rozwiązanie na 22 marca 2020, podczas gdy później wykonane skany stanowczo wskazywały na 20, czyli dwa dni wcześniej. Niestety w tym przypadku nikt nie miał racji. Tymoteusz urodził się dokładnie 27 czyli tydzień po terminie i do tego został jeszcze na ten świat wywołany. Jako, że ponoć "produkuję" okazałych rozmiarów dzieci (pierwszy syn ważył 4400 kg), lekarze postanowili przyśpieszyć poród by kolejny raz nie okazało się, że malec jest bardzo duży i to normalne, że ciężko będzie go urodzić ważącej zaledwie 50 kg kobiecie. 26 marca, dokładnie o godzinie 13:30 został mi założony balonik Foleya, który miał pomóc macicy się rozszerzyć i rozpocząć akcję porodową. Nic strasznego, szybki zabieg, bezbolesny, jedynie troszkę niekomfortowy. Oczywiście mojego partnera nie mogło być przy mnie gdy go wykonywano. Wyłam. Rozumiecie? Hormony itp. Już godzinę po tym jak wróciłam z nim do domu dostałam skurczy, które po jakimś czasie ustały i wróciły wieczorem około 22:00 by pozostać ze mną aż do następnego dnia. Około 1:00 w nocy stały się tak silne, że patrzyłam tylko błagalnym wzrokiem na mojego partnera by w końcu domyślił się, że to już, teraz mój poziom tolerancji bólu szlag trafił i nie będę więcej udawać, że jestem dzielna. Bierz torby i spadamy! Kolejny raz też przekonałam się, że na wykonanie makijażu i zrobienie fryzury nie będzie czasu, a co gorsza chęci więc szybko pogodziłam się, że drugi potomek też nie otrzyma na pamiątkę zdjęcia z piękną, wyszykowaną matką.
Przerażające były te puste ulice towarzyszące nam w drodze do szpitala. Zero samochodów, żadnego cienia, żadnego szmeru i tylko ta upiorna cisza... Chociaż oczywiście nie mogło zabraknąć patrolującej ulic policji. Na szczęście widząc zgiętą w pół kobietę z ogromnym brzuchem, którą akurat dopadł potężny skurcz, po prostu pojechali dalej, obeszło się więc bez pouczenia oraz aresztu. Uff... Bo gdzie pani? Jak to? Przecież wirus!
Jakby mało mi było wrażeń to jeszcze dopadły nas trudności z dostaniem się do szpitala. Wszystko było zamknięte na cztery spusty, a na każdych drzwiach wisiały wielkie znaki ostrzegawcze by się nie zbliżać. Dopiero po chwili usłyszeliśmy głos z megafonu, niczym ten z amerykańskich filmów gdy policja z helikoptera poucza przestępców by się zatrzymali, zachowali spokój, a wszystko co powiedzą zostanie użyte przeciwko nim. Apokalipsa. Koniec świata, albo bardziej coś jak po przebudzeniu zombie z " The Walking Dead".
Niestety większość z nas ma teraz gorszy problem niż maszerujący umarli. Przy drzwiach okazało się, że mój partner nie może wejść ze mną do środka ze względu na panującą pandemię, dla bezpieczeństwa jego, pacjentów, oraz personelu szpitala. Przyznam szczerze, że w tamtym momencie było mi to obojętne, bo skurcze przybierały na sile i jedyne o czym marzyłam to by ktoś w końcu się mną zajął. Dopiero leżąc na łóżku, przypięta do KTG, które rytmicznie wystukiwało bicie serca mojego synka poczułam smutek i żal do całego świata, że podczas fali kolejnych skurczy nie było nikogo kto mógłby potrzymać mnie za rękę i dodać otuchy w tych ciężkich chwilach. Dotychczas to mój partner wciąż mi powtarzał, że dam radę, masował plecy, pomagał się ubrać i rozebrać co w tamtej sali okazało się dla mnie tak trudne, że łzy napływały mi do oczu ze złości oraz bezsilności jednocześnie. Apogeum była wiadomość położnej, że jestem odwodniona i nie mogę wrócić do domu teraz, muszę więc zostać na noc w szpitalu sama, a mojego narzeczonego wezwą dopiero gdy zacznie się akcja porodowa. Obiecałam jednak, że będzie pozytywnie więc muszę wspomnieć o tym, że miałam wspaniałą opiekę i gdy tylko młodziutka, przemiła położna zobaczyła moje łzy, przyszła mnie pocieszyć, oferowała leki przeciwbólowe, zastrzyk z morfiny oraz herbatę plus jedzenie. Może to się wydawać niewiele, ale w tamtym momencie naprawdę zmieniło sporo: dodało wiary i podniosło mnie na duchu. Dodatkowo jako, że moje skurcze pochodziły głównie z krzyża dostałam też możliwość aplikacji elektrostymulatora TENS, który stymuluje nerwy i blokuje impulsy bólowe przez co mózg nie otrzymuje danych odnośnie miejsca oraz siły bólu. Jeśli będziecie miały okazję skorzystać z tej opcji to nie zastanawiajcie się ani minuty! To urządzenie naprawdę działa cuda!
Później już tylko pozostało mi położyć się spać jako, że wszystko co zostało mi zaoferowane by uśmierzyć ból w końcu zaczęło działać i wreszcie choć na chwilę mogłam przymknąć oczy. Pisząc chwilę mam na myśli może z dwie godziny, bo zaraz potem skurcze znacznie się nasiliły i położna od razu zadecydowała, że czas udać się na porodówkę gdzie w końcu mogłam zadzwonić po mojego lubego by się zjawił. W UK pozwalają na uczestniczenie rodziny w porodzie i tak za pierwszym razem był ze mną narzeczony oraz siostra, ale niestety w czasach pandemii wyrażono zgodę na obecność tylko jednej osoby. Oczywiście było mi przykro z tego powodu, bo jednak wsparcie jednej osoby więcej to fajna sprawa, ale wtedy absolutnie nie brałam tego do siebie. Trudno. Mój partner stanowczo mi wystarczał. Walczyłam od 7:00 rano do 12:01, bo właśnie dokładnie o tej godzinie na świat przyszedł mój drugi syn. Później położne przez jakąś godzinę pozwoliły nam nacieszyć się sobą, przywiozły śniadanie oraz ciepłą kawę, a gdy zostałam zabrana na salę, niestety mój narzeczony znowu musiał mnie opuścić i wrócić do domu. Było to dla mnie na pewno niewygodne, bo po znieczuleniu miałam bezwładną jedną nogę i takie czynności jak wstawanie czy chodzenie sprawiały mi trudność, ale z drugiej strony przez strach oraz panującą chorobę wszystkie mamy z mojej sali, a było ich około 5, jeszcze tego samego wieczora wyszły do domu. Także po południu urodziłam, a około 19:00 byłam już z powrotem w moich bezpiecznych czterech ścianach! Starszy syn nawet nie zdążył się stęsknić za mną i wręcz nie mógł uwierzyć, że wróciliśmy z dzieckiem. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło!
Myślę, że dużo gorzej było zaraz po porodzie, kiedy moi przyjaciele oraz najbliższa rodzina zamknięci w swoich domach nie mogli mnie odwiedzić i z niecierpliwością czekali na poznanie nowego członka naszej rodziny. Odliczaliśmy tylko z niecierpliwością dni oraz godziny mając nadzieję, że pandemia w końcu odpuści, a my znowu usiądziemy razem przy jednym stole pijąc herbatę i doceniając teraz znacznie bardziej czas, który dostajemy gdy możemy w spokoju oraz bez strachu być razem.
Jak widzicie więc panująca pandemia nie utrudniła mi tak bardzo narodzin drugiego synka. Dodam też, że w szpitalu nie musieliśmy wtedy nosić maseczek. Nie zauważyłam również by brakowało personelu, wszyscy zachowywali środki ostrożności, a po porodzie zaoferowano nam posiłek. Cały czas traktowano mnie z szacunkiem, położne były naprawdę pomocne, dostarczono mi wszelkie możliwe środki przeciwbólowe od tabletek, morfinę, gaz aż po Epidural (znieczeulenie miejscowe). Od przyjęcia na salę porodową aż do samych narodzin był ze mną personel oraz mój partner i nie musiałam się obawiać, że coś pójdzie nie tak podczas ich nieobecności. Gdy walczyłam z potwornymi skurczami położna cały czas mnie pocieszała i mówiła jak mam oddychać oraz dodawała otuchy chwaląc iż świetnie sobie radzę. Podczas gdy za pierwszym razem praktycznie przez cały czas przebywałam sama, o każde znieczulenie musiałam się prosić, już nie mówiąc nawet o tym, że cały poród trwał prawie trzy dni, bo nikt nie potrafił podjąć decyzji o jego przyśpieszeniu. Oczywiście rozumiem iż każda z nas jest inna, może też będziecie rodzić w zupełnie odmiennym miejscu, ale już teraz życzę każdej z Was podobnych doświadczeń. Wiecie już, że miałam kryzys właśnie na tej sali, sama ze skurczami i tym uroczym biciem serduszka dostępnym tylko dla mnie, ale cieszę się iż trwało to jedną małą chwilę, a później wzięłam się w garść i uwierzyłam w siebie oraz w to, że wszystko będzie dobrze. Po traumatycznym pierwszym porodzie dochodziłam tygodniami do siebie podczas gdy teraz stawiając sobie za priorytet jak najszybsze wstanie na nogi już następnego dnia po rozwiązaniu chodziłam oraz robiłam wszystko tak jakbym wcale przed chwilą nie wycisnęła z siebie ogromnego bobasa. I nie mam tu na myśli forsowania swojego organizmu. Raczej pozytywne myślenie, picie dużej ilości wody i regularne jedzenie posiłków by mieć siłę do życia. Tym razem przyrzekłam sobie, że dam radę to wszystko pozytywnie przejść i faktycznie tak było!
Byłabym hipokrytką pisząc: nie dołujcie się iż przyszło Wam rodzić w tak dziwnych oraz utrudniających życie czasach, bo to naprawdę niczego nie zmieni i chociaż to prawda wiem jak ciężko jest odgonić od siebie ten potężny strach. Można jednak zawsze próbować zadzwonić do położnej, porozmawiać, zapytać, zapisać się do jakiejś wirtualnej grupy wsparcia i wymienić doświadczeniami z innymi ciężarnymi. Nie radzę słuchać makabrycznych opowieści znajomych lub co gorsza szukać w Internecie co złego może nas spotkać. Ten czas lepiej poświęcić na naukę jogi dla kobiet w ciąży lub modne ostatnio techniki relaksacji. Znalezienie remedium na samopoczucie ciężarnych w tym okresie może być nawet niemożliwe, ale zawsze warto próbować odciągnąć od siebie trapiące myśli choć na chwilę i wykorzystać do tego wszelkie dostępne sposoby.
Jeśli rodzicie pierwszy raz to musicie również wiedzieć, że nie będzie jak filmie. Nieważne czy rodzicie podczas pandemii czy nie. Może to oczywiste, ale moja trauma po pierwszym rozwiązaniu w większości wzięła się z tego, że nie miałam pojęcia co mnie czeka i nie tak sobie to całe macierzyństwo wyobrażałam. Poród to bez wątpienia piękne przeżycie, ale to także strach, ból (niewyobrażalny), wstyd, samotność oraz załamanie. Większość z Was zmierzy się z uczuciami, których nigdy wcześniej nie doświadczyła i najgorsza będzie nauka jak sobie z nimi radzić. Kolejny etap czyli wychowanie nowego potomka to też nie bułka z masłem. Dużo łatwiej mi było gdy świat funkcjonował normalnie: otwarte sklepy, siłownie, restauracje i parki rozrywki. Samotność nie doskwierała tak bardzo. Teraz trapi mnie monotonia, brak rozmów, bliskości i tańca do białego rana. Łatwo się w tym zagubić, poddać, utonąć. Co jednak robię? Wstaję każdego ranka i walczę od nowa. Bo jak nie my to kto? Bo będzie jeszcze pięknie. Bo moje dzieci i ich uśmiechy sprawiają, że chce mi się żyć. Nie mam niestety gotowego rozwiązania. Mogę tylko napisać, że wiele z Was jest silniejsza niż myśli i nawet nie wyobrażamy sobie jakie przeciwności damy radę pokonać, a jeśli jest naprawdę źle to nie wstydźcie się prosić o pomoc. Depresja po porodzie to już nie nowość, lekarze wiedzą jak sobie z nią radzić i którą ścieżkę Wam wskazać byście się odnalazły. Nie jesteście same. Jesteśmy w tym razem. My kobiety, my mamy, wojowniczki!