Chyba nie powinnam już więcej wspominać, że sporo czasu zmagam się z trądzikiem, jak bardzo uprzykrzył mi życie i ile kosmetyków wypróbowałam gdy próbowałam się go pozbyć. Myślę, że na łamach bloga poruszałam ten temat wystarczająco często i pewnie dość już macie czytania w kółko tej samej historii. Jestem jednak pewna, że nigdy wcześniej nie wspominałam o głównym winowajcy całego tego zamieszania. Zupełnie przypadkiem przy zdiagnozowaniu nietolerancji laktozy, okazało się iż odstawiając nabiał problem zniknął jak ręką odjął. Wypryski zaczęły się goić z dnia na dzień, a ja nie mogłam uwierzyć iż przez te wszystkie lata wystarczyło jedynie wlewać do kawy innego rodzaju mleko lub odstawić uwielbiane przeze mnie naturalne jogurty. Mój problem powinien być zwalczany od wewnątrz, nic więc dziwnego iż poczułam się strasznie głupio patrząc na tonę kosmetyków, które miały na zawsze pozbyć się trądziku. Odurzona szczęściem zapomniałam o moim rytuale pielęgnacyjnym i chyba nawet miałam zamiar wypisać się z całego tego dbania o cerę i mozolnego wklepywania “odpowiednich” produktów każdego ranka i wieczora. Wystarczyło jednak kilka dni bym zatęskniła za tą gładką i miękką cerą, optymalnie nawilżoną oraz zadbaną. Szybko też odkryłam, że wciąż przy stosowaniu mocno oczyszczających produktów do mycia twarzy, moja skóra buntuje się i kaprysi. Wsparcie kosmetyków jednak też okazało się niezbędne. Dziś chciałabym Wam pokazać produkty, które mimo wielkiego odkrycia zostały ze mną i ratują moją cerę w przypadkach gdy zjem coś nieodpowiedniego lub nałożę kosmetyk zupełnie jej nie pasujący. Oto przedstawiam więc moich wybawicieli :
La Roche Posay Effaclar Duo
Już bez dygresji i zbędnych wstępów napiszę, że ten krem to moje odkrycie roku! Mogę go z czystym sumieniem mianować jednym z najlepszych kosmetyków do zwalczania trądziku jakie miałam. Wygodna biała tubka pozwala zużyć produkt do ostatniej kropli i nigdy nie sprawiała mi problemów z jego wydobyciem. Co więcej dzięki swoim wygodnym gabarytom łatwo zmieści się w kosmetyczce i nie sprawia kłopotu przy przewożeniu lub podczas latania samolotem. Krem również łatwo rozprowadzić na skórze i na całe szczęście w kilka chwil wchłania się bez pozostawiania za sobą tłustej warstwy.
Pewnie okazałabym się wielką kłamczuchą pisząc, że Effaclar Duo jest produktem, który nie sprawia żadnych problemów. Przy dłuższym stosowaniu odnotowałam wysuszenie cery i szybko zrozumiałam, że produkt ten by świetnie działać potrzebuję do zespołu łagodnego środka myjącego i dobrego kosmetyku nawilżającego. Tylko wtedy przygoda z nim obejdzie się bez przykrych niespodzianek. Dodatkowo jeszcze co dwa dni sięgam po peelingi enzymatyczne, które pomagają złuszczyć zrogowaciały naskórek.
Efekty działania kremu widać niemal po jednej nocy stosowania. Już następnego ranka wypryski są wyciszone, a co najważniejsze nie zauważyłam by pojawiały się nowe zmiany skórne. Cera jest zdecydowanie dużo bardziej gładsza i wygląda po prostu zdrowiej. Swego czasu aplikowałam też produkt pod makijaż i nie zauważyłam by negatywnie na niego wpływał, ale stosowanie kosmetyku dwa razy dziennie to zdecydowanie za dużo dla mojej cery. Na stałe więc wpisał się w wieczorną pielęgnację, chociaż kiedy skóra jest całkowicie pozbawiona wyprysków to odstawiam go na trochę i daję jej choć chwilę odpocząć.
Effaclar Duo jest już ze mną jakiś czas, ale nie pisałam jego osobnej recenzji, bo wiem iż możecie ich znaleźć tysiące w czeluściach Internetu. Praktycznie każda osoba zmagająca się z trądzikiem przynajmniej wie o jego istnieniu. Dziś tylko pragnę Wam zaznaczyć, że i ja uważam krem za naprawdę świetny kosmetyk zwalczający ten uporczywy problem skórny. Z łatwością wpisał się w krajobraz mojej łazienki na długo i myślę, że jeszcze trochę w niej pozostanie.
Skinoren Krem
Skinoren to kolejny produkt dobrze znany osobom zmagającym się z trądzikiem. Sporo z nich aplikuje go na całą twarz, ale ja nie mam aż takich problemów by uciekać się do ostateczności. Maść zawiera 15% kwasu azelainowego, który świetnie zabija bakterie odpowiedzialne za wypryski oraz pomaga hamować nadmierną produkcję sebum. I chociaż jest on polecany dla osób zmagających się z lekką odmianą tej okropnej przypadłości, dla mnie jest zdecydowanie za mocny by pokrywać nim całą powierzchnię cery.
Opakowanie maści na pewno nie ma co liczyć na nagrodę w kategorii wdzięk i uroda. Jest to typowa dla tego rodzaju produktów tubka z nakrętką, którą niestety łatwo zgubić. Plastyczne tworzywo pozwala wydobyć produkt do ostatniej kropli i niestety w miarę zużywania opakowanie bardziej się gniecie i wygina. Białą, kremową konsystencję łatwo można rozprowadzić na skórze, ale niestety osiada na niej tworząc tłusty film. Maść aplikowana punktowo pozostawia po sobie biały nalot, dlatego sięgam po nią tylko wieczorem przed pójściem spać.
Skinoren służy mi tylko, gdy zjem coś nieodpowiedniego i następnego dnia na twarzy zobaczę skutki złej decyzji w postaci bolącego wyprysku. Dzięki niemu już w jedną noc zmiana skórna zmniejsza się, mniej boli i co najważniejsze nie zostawia po sobie blizny. Chwilę po aplikacji czuję nieprzyjemne pieczenie i mrowienie, ale na szczęście nie trwa to długo. Maść ta często ratuje mi życie i pozwala szybko pozbyć się problemu. Ceni się to zwłaszcza przed ważną imprezą lub wielkim wyjściem, gdy każdy chce wyglądać nienagannie. Pod moim dachem traktowana jest niemal jak wyposażenie apteczki i zawsze musi być pod ręką :)
Nacomi Olejek z czarnuszki
Olejek Nacomi odkryłam kiedy miałam naprawdę okropne wypryski, jeszcze za czasów gdy nie byłam świadoma dlaczego powstają lub stosowałam produkty, które wzmagały ich wyskakiwanie. Byłam akurat w Polsce i nie miałam ze sobą mojego ukochanego olejku z róży, a w Hebe właśnie ten z czarnuszki wpadł mi oko, polecany dla cery tłustej i z problemami. Ponoć miał zredukować trądzik, działać antybakteryjnie i przeciwzapalnie. Akurat wtedy właśnie tego potrzebowałam.
Ciemna, szklana buteleczka przywodzi raczej na myśl produkty apteczne i szkoda, że nie została zakończona kroplomierzem lub innego rodzaju ogranicznikiem, który pozwoliłby kontrolować wydobycie produktu. Niestety zbyt duży otworek praktycznie za każdym razem wylewa mi za dużo olejku, a by pokryć całą twarz wystarczy mi dosłownie odrobina. Pewnie nie zdziwicie się, że produkt pozostawia po sobie tłustą warstwę, a na jego całkowite wchłonięcie trzeba czekać długie godziny (wszystko też zależy od tego ile produktu nałoży się na twarz). Dosyć intensywny, ziołowy zapach może odstraszać, ale przywykłam do niego i obecnie tylko przez pierwsze minuty nieco daje mi się we znaki.
Olejek aplikuję tylko na noc, a rankiem nie ma już po nim śladu. Tłusta warstwa znika i zostawia po sobie jedynie gładką i miękką skórę. Wypryski są widocznie zmniejszone, ukojone oraz nieco przesuszone. Regularne stosowanie produktu widocznie poprawia stan cery, zapobiega powstawaniu nowych zmian, a dodatkowo nawilża i pozwala pozbyć się suchych skórek. Swoją drogą olejek świetnie współgra z wyżej wymienionym kremem od La Roche Posay. Jego wielkim atutem jest brak zapychania skóry i niepotrzebnego jej obciążania. Oczywiście należy pamiętać iż używany solo nie przyniesie wymarzonych rezultatów. Tak jak w przypadku każdego olejku polecam połączyć go z mocznikiem, kwasem hialuronowym lub żelem aloesowym. Dzięki takiej kombinacji nie narazimy naszej skóry na utratę wilgoci i wzmocnimy działanie produktu aplikowanego na samym końcu.
W planach mam zamiar sprawdzić działanie produktu na włosach, bo ponoć świetnie na nie wpływa i redukuje powstawanie łupieżu. Nie bez powodu nazywany jest Złotem Faraonów, czyli lekiem na wszystko. Jedyne co mogę mu zarzucić to brak wygodnego dozownika, a poza tym tak jak dwa poprzednie produkty ma swoje honorowe miejsce w mojej łazience i na pewno na razie nie będę tego zmieniać.
Koniecznie dajcie znać czy i Wy macie swoje niezastąpione produkty, które nieprzerwanie pomagają Wam w walce o piękną skórę :)
Znacie coś z mojej listy ulubieńców? :)