Labiola.pl? Naturalnie, że tak!/ Bioline olej Monoi i hydrolat z róży damasceńskiej oraz Make Ma Bio Krem Receptura 171.



Popularność naturalnych kosmetyków nie spada i bardzo często spotykam kobiety, które tylko im bezgranicznie ufają. Wierzą, że rośliny mają wielką moc więc chcą by wyłącznie one dbały o nawilżenie ich skóry, blask włosów oraz rozświetlenie cery. Starają się jeść zdrowo, żyć wolniej, stresować mniej i za każdym razem upewniają się by produkty po które sięgają nie były testowane na zwierzętach. I ja wiele razy myślałam by przejść na zieloną stronę mocy, ale przez moją kapryśną cerę zwłaszcza jeśli mowa o makijażu bardzo ciężko jest mi znaleźć kosmetyki w tej kategorii, które mogłabym nad wyraz polubić. Mimo wszystko zawsze chętniej sięgam po produkty z bardziej naturalnym składem i nie wykluczam, że kiedyś tylko nimi będę się otaczać. Nie mogę jednak dłużej czekać i muszę Wam pokazać jeden z najpiękniejszych oraz najlepiej dopracowanych sklepów, którego internetowe półki uginają się od naturalnych mazideł, psikadeł, suplementów diety, superfood oraz ekologicznych środków przeznaczonych do dbania o dom oraz mieszkanie. Co więcej przemiłe dziewczyny: Magda i Monika oprócz tej masy dobroci, oferują również bloga pełnego ciekawych informacji na temat zdrowego stylu życia oraz wszystkiego co się wokół niego kręci. Ja dziś mam przyjemność pokazać Wam tylko kawałek świata Labiola.pl i chętnie opowiem jak oceniam trzy produkty do pielęgnacji skóry oraz włosów, które dostałam do recenzji i chyba nawet zbyt długo czekały na swoje pięć minut. Będzie się działo!

Make Me Bio Receptura 171/ Krem do twarzy odżywienie dla skóry pozbawionej blasku i zmęczonej (67zł)


Ten krem nie skradł mojego serca gdy po raz pierwszy się spotkaliśmy, bo hasła sugerujące, że produkt jest do każdego typu cery działają na mnie jak płachta na byka (zwłaszcza przy naturalnych kosmetykach). Byłam sto procent pewna, że umieszczone w składzie oleje zaraz mnie zapchają, spowodują wysyp i w końcu doprowadzą do armagedonu. Nie mogłam się jednak oprzeć temu pięknemu opakowaniu, które mało mi przypomina dobrze znaną szatę graficzną charakteryzującą markę Make Me Bio. Tym razem jest bardziej nowocześnie, ciemne szkło zastąpiono jasnym i kremy mniej już kojarzą się z tymi, które dopiero co wyszły spod ręki ukochanej babci. Mimo wszystko cieszę się, że marka pokazała nam coś zupełnie nowego i chętnie sięgałam po ich najnowszy krem sygnowany numerem 171


Lubię się również z jego cytrusowo-ziołowym zapachem oraz puszystą konsystencją. Nazwałabym ją optymalną i cieszę się, że nie jest mocno zbita tak jak się tego spodziewałam po produkcie zwanym odżywiającym. Krem łatwo poddaje się moim dłoniom bez problemu docierając wszędzie tam gdzie mu rozkażę. W moim przypadku kosmetyk ten aplikowany jest tylko na noc, bo trzeba trochę poczekać na jego wchłonięcie. Co prawda nie pozostawia po sobie mocno tłustej, lepiącej się warstwy, ale jest ona wyczuwalna na skórze i nie odważyłabym się aplikować na nią makijażu. Myślę jednak, że posiadaczki suchej cery mogłyby sięgać po niego każdego ranka, a co więcej jestem prawie pewna, że świetnie by przygotował ich skórę na przyjęcie kosmetyków kolorowych. 

Skład: Aqua (Woda), Prunus Armeniaca (Morela) Kernel Oil*, Glycerin (Gliceryna), Cetearyl Glucoside, Argania (Argan) Kernel Oil*, Panthenol (Prowitamina B5), Cetyl Alcohol, Squalane, Macadamia Ternifolia (Makadamia) Nut Oil*, Butyrospermum Parkii (Masło Shea) Butter*, Rubus Idaeus (Wyciąg Z Maliny) Seed Oil, Tocopherol (Witamina E), Benzyl Alcohol, Dehydroacetic Acid, Aroma Essential Oil Blend, Limonene**, Linalool**   *z upraw organicznych **naturalnie występujący w olejkach eterycznych

Na koniec pod lupę biorę obietnice producenta, które rzadko w stu procentach zostają potwierdzone przez moja cerę. Krem Receptura 171 powinien odżywiać skórę, przywracać jej blask i miękkość, nawilżać oraz ujędrniać. Nie mam chyba wyjścia i będę musiała potwierdzić wszystko. Po ten produkt sięgałam głównie wtedy gdy moja cera traktowana była przez wysuszające produkty zwalczające trądzik. W takich sytuacjach następnego dnia ciężko jej się współpracuje z podkładami, które mocno podkreślają suche skórki lub ważą się po kilku godzinach co niestety nie wygląda estetycznie. Od kiedy zaraz po kosmetyku leczącym aplikowany był właśnie opisywany produkt problem ten już mnie tak nie dręczył i zupełnie o nim zapomniałam. On faktycznie super nawilża cerę, a co więcej nie pogorszył jej stanu i nie zapchał mnie. Mimo ogromnej mocy odżywiającej ma w sobie też lekkość dzięki czemu nie oblepia skóry oraz  nie męczy jej, a to rzadko spotykana właściwość. Po prostu fajny jest!

Bioline Olej Monoi (36,99 zł)


Naturalna pielęgnacja nie mogłaby istnieć bez wszechstronnych oraz drogocennych olejów. Jestem prawie pewna, że ten o którym dziś Wam opowiem niewiele osób miało okazję stosować i ja sama też znam go dopiero od kilku tygodni (a szkoda!). Pochodzi on z już chyba bardziej znanej wyspy Tahiti, a w ich języku Monoi oznacza nic innego jak “perfumowany olej”. Wystarczy kilka sekund z nim by domyślić się dlaczego akurat tak jest zwany. Marka Bioline zapakowała produkt w duży, błękitny “słoiczek”, którego zawartości chroni zakrętka, a pod nią znalazłam jeszcze dodatkowe zabezpieczenie w postaci wieczka. Dopiero po jego podniesieniu miałam okazję poznać tą cudowną, słodką woń! Ona naprawdę zapada w pamięć i uzależnia od siebie. Sam kosmetyk otrzymujemy w postaci stałej masy tłuszczowej co ponoć jest dowodem na to, że mamy do czynienia ze 100% olejem Monoi. Oczywiście w kontakcie ze skórą niezwykle szybko się topi i dzięki temu nie sprawia żadnego problemu przy aplikacji. 


Pewnie nie raz już słyszeliście, że jak coś jest do wszystkiego to tak naprawdę nie nada się do niczego, ale w przypadku tego oleju powiedzenie to nie ma pokrycia w rzeczywistości. Jest on tak wszechstronny, że nada się do rozpieszczania całego ciała. Sama smarowałam się nim od stóp do głów. Stosowany na cerę nawilżył ją, odżywił i pozbył się suchych skórek. Co prawda nie sięgałam po niego każdego dnia, ale aplikowany sporadycznie na całą noc (wymieszany z kwasem hialuronowym) nie spowodował wysypu niedoskonałości czy podskórnych gul, a w przypadku tego typu produktów moja skóra reaguje natychmiastowo. Poza tym szybko się wchłonął i nie pozostawił po sobie mocno tłustej, lepiącej się warstwy. Świetnie też spisał się przy olejowaniu kosmyków, bo jego bazą jest olej kokosowy, który posiada naprawdę sporo kwasu laurynowego. Ten natomiast “wykazuje wysokie powinowactwo do włókna włosa, dzięki temu produkt ten działa również regenerująco na włosy suche, z rozdwajającymi końcami. Nałożony na kosmyki wbudowuje się w ich strukturę, wygładzając je, zapobiegając mechanicznym zniszczeniom (np. podczas czesania) i chroniąc przed działaniem detergentów oraz słonej lub chlorowanej wody.” Olej Monoi ponoć posiada także moc łagodzenia ukąszeń owadów i mogą stosować go osoby ze skórą trądzikową, bo działa antyseptycznie oraz przeciwgrzybiczo.  Łączyłam ten kosmetyk nawet z kwasem hialuronowym pod makijaż i jestem pewna, że wpłynął na przedłużenie jego trwałości. Na szczęście nie miałam okazji sprawdzać na własnej skórze czy poradzi sobie z łupieżem, ale i takie właściwości mu się przypisuje. Oczywiście nie muszę chyba dodawać, że również wspaniale nada się do nawilżenia ciała, zwłaszcza aplikowany zaraz po kąpieli na jeszcze mokrą skórę. 

Skład: Cocos Nucifera Oil and Gardenia Tahitensis Flower Extract

Jak widzicie produkt ten ciężko zmarnować, bo jest tak wszechstronny, że na pewno znajdziecie część ciała, której będzie odpowiadał. Ja też pewnie jeszcze zanim się skończy wymyślę mu sto innych właściwości, a obecnie nawet nacieram nim ciałko synka. Bardzo się cieszę, że dziewczyny wybrały dla mnie olej Monoi, bo sama pewnie nigdy bym się na niego nie skusiła, a teraz jestem pewna, że gdy tylko się skończy będę chciała kolejne jego opakowanie. Dziękuję Labiola.pl!

Bioline Hydrolat z róży damasceńskiej (23,20 zł)

Skład: Rosa Damascena Bio

O hydrolatach marki Bioline już Wam pisałam jakiś czas temu i kocham każdy jeden. Ten dostałam akurat wtedy gdy mój różany dobijał dna więc szybko zauważyłam, że mają one nieco inne opakowania, ale na szczęście w składach obu widnieje tylko róża damasceńska. Podczas rozpylania odnotowałam też, że ten o którym wcześniej wspominałam pachniał kwiatem róży, czyli bardziej słodko, pudrowo, a produkt ze sklepu Labiola.pl raczej przypominał mi woń świeżych liści lub świeżo połamanej i mokrej od soków łodygi. W działaniu raczej nie zauważyłam różnicy. Hydrolat tak jak jego poprzednik super odświeżał, nawilżał i koił. Jeśli pragniecie dowiedzieć się więcej na jego temat to zapraszam do wyżej wspomnianego wpisu, w którym opowiadam również o innym produkcie marki Bioline (klik). Ostatnio to jeden z najpopularniejszych postów na moim blogu :)
                                                                   


Już zaczynając współpracę ze sklepem Labiola.pl byłam pewna, że nie może się okazać pomyłką. Rzadko spotykam takie podejście do blogerek: pełne szacunku oraz zrozumienia. Wszystko bez pośpiechu, na spokojnie i oby dwie strony były zadowolone. Co więcej nie możecie zaprzeczyć, że sklep jest piękny, dopracowany i wypełniony masą dobroci, które rozpieszczają skórę oraz dbają o nasze dobre samopoczucie. Z resztą nie będę więcej słodzić i lukrować, bo mam nadzieję, że sami sprawdzicie co fajnego dziewczyny przygotowały dla Was. Oczywiście polecam również wszystkie wyżej wspomniane produkty i czekam na Wasze pierwsze wrażenia odnośnie sklepu :)




INSTAGRAM

Land of Vanity. Theme by STS.